Kto mnie zna trochę lepiej to wie, że mam wiele ciepła i dobrych myśli dla sposobu postrzegania rzeczywistości przez Carla Gustava Junga oraz bardzo wierzę, że wiele z jego myśli i koncepcji jeszcze wróci do głównego nurtu. Nabieram zresztą tej pewności za każdym razem, gdy sięgam po to co wypisują na temat „nowych odkryć” fizycy zajmujący się mechaniką kwantową. Sam fakt opracowania teorii synchroniczności nad którą Jung pracował z Wolfgangiem Paulim (tym noblistą od zakazu Pauliego oraz drobiazgów takich jak spin elektronu, splątania kwantowego, neutrin oraz symetrii CPT, z której nigdy nie zrozumiem dlaczego cząstką w której najwyraźniej widać naruszenie symetrii CPT jest właśnie mezon K) jest już wystarczającym powodem do tego, żeby dawać papciowi Jungowi szansę konfrontacji z tym, co nam tam zamanifestowało się czy wylazło z LHC. W każdym razie to jeden z tych wyjątkowych ludzi, który słowami zapładnia innych do myślenia nawet w prawie 80 lat po swojej śmierci.
Żeby się tym Jungiem nie zachłysnąć zbyt szybko warto poczytać czasami krytyków jego myśli. Jednym ze schizmatyków jungowskich (a przy okazji uczniem) był niejaki James Hilman, który rozwijał psychologię archetypową. W niej każdy z nas przypomina w jakimś stopniu osobę cierpiącą na split personality disorder, tyle że między pojawieniem się kolejnych twarzy naszej osobowości nie występują tu objawy amnezji. Przez to (lub dzięki temu) prowadzimy, niczym w sztuce dramatycznej, monologi niewypowiedzianych rozmyślań i refleksji, których właściwym celem jest określenie swojej własnej postawy. Taka dyskusja między naszym „ja” a kompleksem psychicznym, który ma pewnego rodzaju autonomię działania. To co jest w tej teorii najlepsze, to to, że na co dzień wg Hilmana sobie tego procesu nie uświadamiamy.
Zawsze mnie to w psychologii bawiło, że jakieś grono ludzi uparcie twierdzi, że mamy właśnie tak i nawet jak zaczniemy bardzo protestować to udowodnią nam powyższe wraz z tym, że kompletnie nic o sobie nie wiemy. No psychologia to właśnie taka dziwna nauka jest, w której nie ma ludzi zdrowych, a Ci, którzy robią wrażenie takowych są najpewniej źle lub wcale nie zdiagnozowani.
Wracając do Hillmana wpadł mi dziś w łapy cytat z jego „Siły Charakteru”, który dość przystępnie opisuje sens tego jak rzeczony widział funkcjonowanie człowieka i to jest naprawdę bardzo ciekawe.
„Często imaginuję sobie psyche danej osoby jako rodzaj pensjonatu, w którym mieszka wiele różnych postaci/charakterów. Jedne, które regularnie wychodzą z pokoi i które zazwyczaj przestrzegają obowiązującego regulaminu, mogę zupełnie nie stykać się z innymi zasiedziałymi rezydentami, którzy wolą przebywać za zamkniętymi drzwiami swoich pokoi lub których można spotkać tylko nocą. We w pełni adekwatnej teorii charakteru musi być miejsce dla odgrywających różne postacie/charaktery aktorów (character actors), odtwórców ról, dla kaskaderów i opiekunów występujących na planie zwierząt, dla wszystkich figur, które odgrywają swoje cząstkowe role i dokonują nieoczekiwanych aktów. To właśnie ich obecność sprawia, że dane przedstawienie staje się zrządzeniem losu, dramatem przeznaczenia, tragedią lub absolutną farsą.”
Pomyślałem sobie dzisiaj, że to nawet fajne wyobrażenie jest, że każdy z nas ma jakąś wersję swoich kosmatych stworów, z którymi prowadzi wewnętrzny dialog. I wspomniane stwory potrafią rozmawiać też ze sobą. Czasami nawet się kłócić albo przejmować swoim emocjonalnym wystąpieniem kontrolę nad swoją jedyną publicznością, czyli nami. I wtedy mnie nagle oświeciło, a potem zacząłem się śmiać.
Tyle lat psychonalizy, badań, książek, zapłakanych studentów powtarzających ten sam egzamin z psychologii archetypowej, a wystarczyłoby sięgnąć do książek byłego programisty Michaela Singera. Tenże gość (choć powinienem pisać to słowo raczej z wielkiej litery) w „Nieskrępowanej Duszy” tłumaczy od pierwszego rozdziału, że dialog wewnętrzny jaki prowadzimy jest tylko teatrum. Tym, co jest dla nas z tej „sztuki na własne potrzeby” naprawdę istotne to zrozumienie, że nie jesteśmy żadnym z tych głosów. Jesteśmy tym, który ich słucha i słono za te ich występy już wcześniej zapłacił.
Jest taka stara sztuka gdzie odegranie w niej roli głównego bohatera wszyscy aktorzy traktują jako prawdziwy sprawdzian swojego warsztatu. Pewien Polonius stwierdza tam: „This above all: to thine own self be true, And it must follow, as the night the day, Thou canst not then be false to any man”. Pewnie gdyby William Shakespeare znał się z Carlem Jungiem oraz pojęciem jaźni, dziś tłumaczylibyśmy ten fragment Hamleta pisząc: „Nade wszystko strzeż prawdziwej jaźni, Która powinna ukazywać się niczym noc po dniu. A wtedy przed nikim nie będziesz udawał kogoś kim nie jesteś.”
Po co ten cały felieton? Żeby wyrazić moje rozczarowanie. Od przynajmniej 500 lat cytowanych powyżej kręcimy się wokół rzeczy, o których doskonale wiemy lub chociaż gdzieś głęboko przeczuwamy ich naturę. Podajemy je sobie w formie sztuki teatralnej, teorii nieświadomości zbiorowej czy psychologii archetypowej, a tymczasem wszystko sprowadza się do zrozumienia prostego faktu: „jestem”. Nie wiem jak sobie radzili z tymi wszystkimi rozkminami psychologicznymi mieszkańcy chat w Biskupinie, ale zakładam, że mieli tam jakiegoś Szamana, który strzelając w karczycho powtarzał wszystkim co jakiś czas: „przestań tyle myśleć i żyj”.
Coś żeśmy spieprzyli sobie w głowach przez ten rozwój cywilizacyjny. Bezapelacyjnie potrzebny nam wszystkim taki szaman, a nie psychoanalitycy grzebiący przy naszych wewnętrznych strachach i wykrzykiwanych przez pielęgnowane przez nas kompleksy nadziejach.