Dojechał do mnie ostatni pakiet książek, dzięki czemu mam komplet prozy Josepha Conrada. Jakby ktoś nie wiedział kim jest Conrad, to szybko wyjaśnię – to taki facet, o którym się mówi, że obdarował Brytyjczyków wynalezionym przez siebie angielskim w wersji takiej, która nigdy nie mogłaby być wymyślona przez nawet najbardziej genialnego Anglika. Długie zdania, pięknie zaprojektowane oraz w wyjątkowy sposób używane słowa. Cyrkiem są tu tłumaczenia, bo Korzeniowski pisał po angielsku, więc wszystkie jego książki to proza wymyślona po polsku, napisana po angielsku i zwrotnie przetłumaczona na język ojczysty. Mam wrażenie, że wynalazca Enigmy miał prostsze zadanie.
Conrad, prócz powyższego, ma jeszcze jedną cechę, którą dostrzegł Orwell. Powiedział on, że jednym z najpewniejszych znaków geniuszu Korzeniowskiego jest to, że jego dzieła nie podobają się kobietom. To, że nie trafiał do kobiet nie oznacza, że mężczyzn w traktował z jakąś szczególną atencją. „Nie ma dwóch mężczyzn, którzy by byli tępi w jeden i ten sam sposób”. Conrad został doceniony przez mężczyzn, bo mówi o rzeczach, które dla większości z nas są jakimś progiem inicjacji. Tej chwili, gdy napatrzymy się już na naszą ciemność wystarczająco długo, by ta sama zaczęła łypać na nas z zainteresowaniem. Chłoszcze te chłopięce umysły bezlitośnie pomimo ponad setki lat, która upłynęła od pierwszej publikacji, bo pomimo rewolucji społecznej role mężczyzn wcale nie uległy zmianie. Nawet jeżeli dzisiejsze kobiety twierdzą, że poszukują wypindrzonego Kena, który będzie miał wysoce rozwiniętą czułość na krzywdę braci mniejszych oraz wegańską książkę kucharską pod paznokciem, to ich proza życia właśnie wyrywa nas z tej feministycznej utopii. Na co dzień nasze życie sprowadza się do zapewnienia safe heaven, gdzie czasami grywa się nie fair. Podwórkowe okładanie się po pyskach oraz zawody na ilość testosteronu są tu na porządku dziennym. No sorry, ktoś tak prosty w konstrukcji jak facet musi być czasem zły, bo tylko dzięki temu będzie wiedział jaką wartość ma obdarzanie innych dobrem. Takie życie. Shit happens. Take this cross and Bear it.
Jest ciekawe opracowanie Hanny Segal, w którym rzeczona (i zresztą dość uznana) pani psychoanalityk twierdzi, że Conrad w „Smudze Cienia” pokazuje jak można przejść z ciężką depresją do dorosłości dzięki młodzieńczemu romantyzmowi, idealizacji czy życiu na adrenalinie. Gdy przychodzi kryzys wieku średniego wszystkie te instrumenty zaczynają zawodzić i jedynym sposobem jest zajrzenie w głąb siebie, żeby dojść do porozumienia ze swoim światem wewnętrznym i podjąć próbę jego rekonstrukcji. Stanąć wobec jądra ciemności, swoich destrukcyjnych, morderczych i samobójczych impulsów, wobec destrukcji swego wewnętrznego świata. Co ciekawe jest także zarysowana droga na zewnątrz – miłość dawana i przyjmowana, odwaga i poczucie odpowiedzialności. Droga jak się okazuje skuteczna, bo to przecież książka w dużym stopniu autobiograficzna . „Smuga cienia” jest zresztą, i to według wielu psychoanalityków, najbardziej zadziwiającym opisem kryzysu wieku średniego. Na swój sposób terapeutycznym, bo dokonanym nie przy pomocy armii specjalistów od głowy różnych denominacji oraz osiągnięć farmacji, a mozolną pracą nad samym sobą i konfrontowaniem się z otoczeniem.
Biegam po tych książkach ciesząc dziś oczy zapomnianymi fragmentami i myślę sobie, że trochę żałuję, że pokończyły się nam te wymogi czytania lektur z czasów dawno minionych. Może zamiast narodowego czytania książek przez oficjeli czy panujących nam satrapów lepszym byłoby darowanie plebsowi jakiegoś ułamka procenta w podatkach za przeczytanie kilku mądrych książek po 40stce. Paru kolegom Conrada podrzuciłbym w ciemno, żeby przestali spieprzać przed samym sobą i zmierzyli się z ich czarną dziurą w środku. Te, jak twierdzą astrofizycy, mają we zwyczaju wsysać wszystko i, co gorsza, dzięki temu rosnąć. W tym pierwszym pokoleniu ludzi w Polsce, którzy nie mieli obowiązku szybko i równomiernie na różnych płaszczyznach dorastać, obarczonych dorabiającymi się rodzicami oraz kompensującymi sobie własne wyczuwalne deficyty powszechną konsumpcją, Conrad jawi mi się jak pierwszy skuteczny psychoanalityk. Przynajmniej taki, który nie dokarmi mi (nota bene bardzo szanowanych przeze mnie gości) utwierdzaniem się w przekonaniu własnej zajebistości za ich własne pieniądze, a wytrzaska po pyskach. Sam zresztą mam czasami ochotę to uczynić.