Piszę ten artykuł bo tak trochę się zrobiło „i śmieszno, i straszno”. W telewizji przetaczają się debaty o nadchodzącym kryzysie, recesji, globalnej panice i finansowym końcu świata. To co dziś (nie licząc wyborów) zajmuje najbardziej polityków, to rzecz, na której znają się najlepiej i co klechdy góralskie oraz ich ekranizacja, w której Marek Perepeczko odgrywał główną rolę, wtłoczyły nam jako immanentną cechę systemu politycznego. Mianowicie politycy kłócą się dziś o to komu trzeba oddać to, czego Janosik już skraść nie może. Dlaczego nie może? Bo Hrabia Horvath był zmarł, co można wywnioskować z ostatnich danych z gospodarki na temat przemysłu oraz lawinowo rosnącego bezrobocia.
System finansowy jaki znamy opiera się w ogromnym stopniu na przemyśle i to na jego podstawie wskaźniki gospodarcze mówią nam, czy kraj (tudzież cały świat) się nam wali, czy może tylko dostaje lekkiej zadyszki. Przemysł zależny jest od tego, co i w jakiej ilości kupujemy. Jeżeli nie kupujemy, to przemysł zamiera. Na zakupy idziemy, gdy czujemy taką potrzebę. Na wykreowanie u nas tej potrzeby pracuje cała armia firm wspierających przemysł, które żyją z tego, co produkcja sprzeda. Mamy więc biura, konsulting, projektantów, podwykonawców i całą armię ludzi, którzy pracują nad tym, żeby „przemysł skupił się na tym, co potrafi najlepiej”, czyli produkowaniu.
To dla przemysłu dobre, bo to co powinno interesować linię produkcyjną, to bezprzerwowa praca oraz ciągłość dostaw i odbioru produktu. Nie powinna jej interesować sprzedaż, dystrybucja, reklama, sieć sklepów, sieć serwisantów czyli te wszystko przydasie, bez których fabryka sobie nie poradzi. Doświadczenie pokazuje, że gdy tylko stara się to robić we własnym zakresie zazwyczaj zalicza plajtę lub w najlepszym wypadku restrukturyzację. Ten ekosystem to już prawie obieg zamknięty. Na gospodarkę ma jeszcze wpływ poziom konsumpcji, który w państwach takich jak Polska ciągnie nam słupki do góry, ale to mechanizm zależny od rosnącego dobrobytu. Gdy przemył zamiera, to tracimy pracę i na konsumpcję nas nie stać. Najważniejszą cechą tego systemu jest jego duża bezwładność, bo fabryka, która wygasza produkcję do pełnej mocy przerobowej wróci dopiero po kilku miesiącach. Łańcuchy dostaw, zwiększanie wydajności w czasie – jest cała masa parametrów, które mają na to wpływ. Na przestoju najbardziej traci rynek dostawców usług, który musi ten chwilowy brak chętnej do wydawania gotówki produkcji, jakoś przeżyć. Musi też utrzymać zatrudnionych ludzi. i ekspertów, którzy po tym okresie będą przecież ponownie potrzebni. Stąd ekonomiści mówią często, że katar w przemyśle to zapalenie płuc w gospodarce i jest w tym bardzo dużo prawdy. Chorowaliśmy już na to schorzenie wielokrotnie.
Kopalnia
Jest w tym myśleniu jakaś paralela do powtarzanej przez górników teorii o kopalni. Jeżeli zamykamy kopalnię pracę traci całe miasto, bo każdy w jakimś stopniu żył z tego, że ktoś tam pod ziemią kopał. Węgiel jest bogactwem, które zasila system finansowy od wewnątrz. Im więcej go górnicy sprzedadzą, tym więcej będą mogli sobie kupić. Z ich kopania więc utrzymają się z kolej, stolarze, mechanicy, sklepy i restauracje. Gdy węgiel się skończy, skończą się również pieniądze, z których żyje całe miasto. W południowej Namibii znaleźć można miasto Kolmannskuppe, które jest obrazem takiej historii. Rozwinęło się, gdy na początku XXw odnaleziono tam diamenty. Górnicy z pobliskich kopalni przeprowadzili się do tego rejonu by zacząć nowe życie. Pobudowali tam szpital, elektrownię, szkołę, teatr, halę sportową, kasyno oraz linię kolejową do portu Lüderitz. Po pierwszej wojnie światowej miasteczko podupadło ze względu na niski kurs diamentów, a ostatni mieszkaniec opuścił je w 1956r, gdy skończyły się diamenty. Dziś, wyremontowane, jest atrakcją turystyczną choć nikt tam już nie chce mieszkać. To jeden z przykładów tego, czego podświadomie obawia się każdy Ślązak, ale miast duchów na całym świecie znaleźć można więcej: Bannack, Calico, Centralia, Oatman, Przełęcz Południowa Miasto w Stanach Zjednoczonych, Barkerville w Kanadzie, Craco we Włoszech – długo by wymieniać. W każdym razie wszyscy dziś to już wiemy (może poza Batiuszką Putinem), że gospodarka surowcowa, to nie są stabilne podwaliny państwa.
Nowoczesne gospodarki nauczyły się zarobioną kasę inwestować w rzeczy, które nie ulegają wyczerpaniu. Przykładem może być tu np. w rozwój nowoczesnych technologi czyli coś, co będzie dla nas źródłem dochodu, gdy pokłady węgla, gazu czy ropy ulegną wyczerpaniu. Takim produktem stał się np Amazon, Apple, Microsoft, Oracle czy Tesla – to one dziś przynoszą gigantyczne zyski swoim gospodarkom, choć przecież w USA branża surowcowa nadal ma się bardzo dobrze. Będą też w większości działać po tym, jak surowce znikną, bo i po co Microsoftowi czy Oracle węgiel kamienny. Tesla także nie będzie potrzebować ropy do tego, by przeżyć. Elon Musk pewnie nawet skrycie liczy na to, że wydobycie ropy na potrzeby przemysłu samochodowego będzie za jakiś czas spadać. W każdym razie na pewno wierzą w to jego akcjonariusze.
Coś jednak musi nam ten system napędzać od środka. Choć CDProjekt Red stał się właśnie najdroższą spółką na naszej giełdzie (droższą nawet od PKO BP) same idee w postaci programów komputerowych nie zastąpią węgla. Coś musi nam dostarczać wartości do tej nowoczesnej gospodarki z zewnątrz, by mogła rosnąć. Coś, co komuś ukradniemy, wykopiemy spod ziemi czy jakiś trybut lenny, który inni, biedniejsi, będą nam płacić w obawie przed naszym wojskiem. Tym nowoczesnym „węglem” czy kopanym surowcem stał się więc pieniądz sam w sobie. Żeby miasta nam nie wymarły trzeba nam było wykreować go na nowo i nauczyć się go eksploatować w taki sposób, by go nam nigdy nie zabrakło. Spod ziemi go nie wykopiemy, więc stał się pojęciem wirtualnym. Jego siła leży w ogólnoświatowym konsensusie co do jego wartości i wymienialności niezależnej od ilości złota zgromadzonego w Fort Knox., bo uzależnionego od siły gospodarki. Ano, znów ten przemysł.
Historia pewnej studolarówki
Jest taka historia pewnej górskiej miejscowości, odciętej od świata, w której wszyscy mieszkańcy żyli z turystów. Pewnego razu z powodu kryzysu nie pojawił się w niej żaden z nich, więc mieszkańcy zaczęli się sukcesywnie u siebie zadłużać. Hotelarz kupował na kreskę chleb u piekarza, który kredytował się zakupując ziarno u jurnego rolnika, który to korzystał z usług lokalnej prostytutki prowadzącej swój przybytek w jednym z pokoi u hotelarza. W ciągu roku pojawił się tylko jeden turysta, który swoje kroki skierował od razu do hotelu. Dokonał rezerwacji kładąc na blacie sto dolarów i rzekł, że idzie się rozejrzeć. Hotelarz niewiele myśląc pobiegł do piekarza spłacić długi za chleb. Piekarz zwrócił pieniądze rolnikowi, a ten prostytutce, która licząc na utarg z turysty czym prędzej pobiegła do hotelarza, by zapłacić za wynajem pokoju. Gdy hotelarz zamierzał już schować banknot do kasy turysta wrócił stwierdzając, że nie podoba mu się ta mieścina. Zabrał banknot i poszedł. Choć nikt na nim nie zarobił, wioska pozostała bez długów.
Gdy w tej krótkiej historii w miejsce turysty podstawimy bank centralny, będzie dla wszystkich jasne na czym polega obecny system monetarny. Bank Centralny to taka nasza skarbonka, która pilnuje, by do obiegu trafiło tylko tyle pieniędzy, ile potrzeba oraz po wykonaniu swojej roli pilnuje, by zniknęły one z rynku. Klasyk powiedział kiedyś, że Państwo nie ma żadnych swoich pieniędzy, dlatego też musi znaleźć kogoś, kto mu te pieniądze będzie skłonny pożyczyć. Taką formą pożyczki jest emisja obligacji skarbu państwa, które kupowane są przez różnych inwestorów. Zazwyczaj są to komercyjne banki, ale może być to przecież także zwykły Kowalski. Co do zasady obligacji takich bezpośrednio od Państwa nie kupuje Bank Centralny (przynajmniej nie powinien, choć takie sytuacje też już też miały miejsce). Obligacje mają jakiś czas życia i stopę oprocentowania. Po określonym czasie są wykupywane z ustalonym wcześniej procentem przez Bank Centralny. Gdy mówi się o drukowaniu pieniądza chodzi zawsze o zwiększenie ilości pieniędzy znajdujących się w obiegu. Bank Centralny robi to przez skup obligacji od właścicieli. Z racji tego, że jest on jednocześnie emitentem pieniądza, można powiedzieć, że pieniądz trafia do obiegu od razu jako dług podniesiony do roli oficjalnego środka płatniczego, bez którego na rynku nie byłoby żadnej kasy.
Jednym ze sposobów jest zachęcanie banków komercyjnych do brania pożyczek w banku centralnym i do dalszego pożyczania tych pieniędzy prywatnym kredytobiorcom, a co za tym idzie – do zwiększenia ilości pieniędzy w obiegu. To co jest paradoksem tego systemu to fakt, że nie istnieje żadna stała ilość pieniędzy krążąca w obiegu oraz powoduje on konieczność ciągłego zadłużania się. Ten proces powyżej nazywa się też często „fiat money” od cytatu z biblii „fiat lux” (czyli „niech stanie się światłość”), bo pieniądze pojawiają się znikąd. Trochę jakby ten nowoczesny węgiel kreował nam jakiś demiurg za pomocą magicznej różdżki. Tak się dzieje od czasu, gdy zerwaliśmy ze sztywnym powiązaniem ilości studolarówek z ilością złota przechowywaną w Fort Knox.
Bank centralny to także taka nasza skarbonka, która pilnuje tego, żeby nasze pieniądze miały wartość, dlatego stara się by nie drukować naszych pieniędzy za dużo, bo nadwyżka w obiegu to pewna inflacja, czyli podatek sprawiedliwy. Zabierze wszystkim oszczędności z konta zmniejszając wartość zakupową każdej złotówki. Inflacja to mniej produktów kupowanych przez konsumentów oraz mniejsza produkcja, wiec nikt tego nie lubi. Państwu dramatycznie potrzebującemu pieniędzy pozostaje emisja obligacji dłużnych na procent, ale to też kiepski pomysł, bo długi trzeba przecież kiedyś spłacić. W normalnych czasach, gdy interes się dobrze kręci, ktoś tam policzył, że jak gospodarka rośnie na tym kredycie, to więcej przynosi w podatkach i prościej będzie te długi w przyszłości spłacić. To trochę jakbyśmy zakładali, że wzrost naszych dochodów oprzemy na kredycie konsumpcyjnym. Dzięki niemu będziemy bardziej zajebiści i zagwarantuje nam to podwyżkę w pracy, a w konsekwencji większą zdolność kredytową. Oczywiście mamy taką smutną tendencję, żeby kasę z kredytu przejadać na fatałaszki zamiast na inwestycję w swój rozwój. To też zawsze bardzo dobrze słychać, gdy lewica podnosi głos „o sprawiedliwym rozdawnictwie”. Jakkolwiek jednak nie spojrzymy na ten cały mechanizm – żyjemy z kredytu i to od partii politycznych tylko zależy co z tymi środkami z kredytu się stanie. Swego czasu krążył po internetach mem, w którym autor pokazując te zależności zadawał na końcu pytanie „to u kogo my się do licha ciężkiego zadłużamy? U Jowisza?”. Odpowiedź jest taka, że komukolwiek byśmy tych pieniędzy jutro nie zabrali i tak na koniec dnia zabierzemy je sami sobie. To znaczy sobie lub naszym dzieciom. Lub wnukom. Wie o tym każde dziecko, które w historii swojego życia miało coś takiego jak skarbonka.
Ciekawym przypadkiem i elementem rynku są banki komercyjne, z którymi mamy już bezpośrednią i codzienną styczność. Te wielkie korporacje, do których nasz pracodawca przelewa nam wynagrodzenie oraz które jeszcze przez wiele lat będą własnością naszych mieszkań z kredytu, nie posiadają pieniędzy. Przynajmniej, nie posiadają ich tyle, ile deklarujemy pokazując nasz zapis aktywów na koncie. Banki komercyjne są zmuszone do posiadania w gotówce ok. 5% tego, co mamy na kontach (w Polsce nawet mniej, bo 3,5%, które jest odprowadzane jako wymagana rezerwa). Reszta tych pieniędzy pracuje w gospodarce zgodnie z mechanizmami kreacji pieniądza. Z każdych zdeponowanych 10.000 PLN system bankowy ma prawo wykreować w kredytach kwotę 285.714,3 PLN. Oznacza to dokładnie tyle, że Bank Centralny wyemitował mniej więcej 18% całości pieniądza, a reszta to zapis księgowy.
Bank Centralny jest żywotnie zainteresowany, by te mniejsze od niego i zajmujące się „klientem detalicznym” banki komercyjne, nie padły. Jest więc dla nich zarówno kredytodawcą ostatniej szansy oraz zaufanym wierzycielem. Tragedia, jaka stała za upadkiem Lehman Brothers pokazuje, że to funkcja bardzo ważna, bo zniknięcie banku to nie tylko strata tych 5% aktywów prywatnych, ale również niespłacenie wartości 95% kredytów, które Lehman zaciągnął w Banku Centralnym lub u konkurencji na rynku międzybankowym. Nie wchodząc tu w szczegóły można powiedzieć, że na koniec dnia, na upadku banku traci więc nie tylko Kowalski, któremu pożyczkobiorca zmarł nie zwracając pieniędzy. Ta brakująca kasa musi w jakiś sposób zniknąć z rynku wracając do Banku Centralnego (bezpośrednio albo przez inne banki, które mu pożyczyły pieniądze).
Jak? W podatkach od wspomnianego Kowalskiego oczywiście. Drukowanie pieniędzy to (ponownie) tylko odroczenie zapadalności spłaty tego kredytu w czasie.
Zjadaj bogatych
Z racji tego, że ten nasz biznes się nieźle kręcił firmy produkujące „coś” odprowadzały dużo pieniędzy w podatkach, które to Państwo wydawało albo na utrzymanie siebie, albo inwestycje publiczne. Pazerność aparatu państwa na wydawanie tych pieniędzy na siebie była tak duża, że kasa z podatków na inwestycje też zaczęła się nam kończyć. Drukowanie wygląda źle, bo inflacja i dług publiczny rośnie, dlatego ktoś tam wymyślił metodę partnerstwa publiczno-prywatnego, gdzie to korporacje zaciągały kredyty w bankach komercyjnych, żeby Państwo (a dokładniej samorządy) mogły spłacać wartość tych inwestycji ratalnie przez następne lata korporacjom. To oczywiście kolejny dług, tyle, że nie zaciągany u siebie, ale u innych. Najgorsze w tym jest jednak to, że partnerzy prywatni (czyli „producenci” sądów rejonowych, oczyszczalni ścieków, spalarni śmieci itp.) zazwyczaj odprowadzają podatki w innym kraju. Uhm. Skredytowaliśmy się u Niemców, Francuzów, Włochów i Hiszpanów poprzez ich firmy rezygnując jednocześnie z przychodów w podatkach. Na szczęście polska nieumiejętność tworzenia prawa zadziałała tu na naszą korzyść i ta metoda zaciągania chwilówek ma póki co niewielki udział w naszym długu. Póki co, bo za moment będzie jedyną dostępną formą finansowania inwestycji państwa.
Producentom się kręciło bo kasa w różny sposób wracała do nich i inwestowana była w zdolności produkcyjne, efektywność biznesu oraz nowoczesność produktów. W konsekwencji wszyscy zarabiali na nas więcej pieniędzy, z którymi wracali do swoich banków, a nas stać było na programy społeczne i różne fanaberie, które się przy okazji finansowały z tych nadwyżek. Ten mechanizm to taka spirala z nieokreśloną resztą z równania. Ta reszta była zawsze języczkiem u wagi dla dyskusji pomiędzy gospodarczą lewicą („kasę należy pompować do najgorzej zarabiających, żeby wyrównywać nierówności społeczne”) i prawicą („kasę trzeba wydawać na rozwój, czyli przemysł i korporacje, żeby w konsekwencji dół piramidy zarabiał więcej”). Formalnie rację w tej całej awanturze miał tylko Leszek Balcerowicz, który mówił, by się zacząć oddłużać, ale dieta to niepopularna metoda zarządzania budżetem śniadaniowym. Wie o tym każdy, kto w nocy podjada z lodówki oraz każdy polityk, którego słupki popularności zależą od tego jak wysokokaloryczne obiadki wszystkim zaproponuje. Trzeba było znaleźć więc kogoś, kto może postawić nam obiad.
Forbes od czasu do czasu emocjonuje świat prezentując listę najbogatszych ludzi świata. Tyle w tym pożytku co nic, bo dyskusja o zapisach księgowych prowokuje jedynie intelektualistów w rurkach z kawą ze Starbunia na sojowym late, do ekspiacji na temat ich poglądów o równości klas. Nie ma się co dziwić, że prezentowane przez media dane, jakoby 1% najbogatszych dysponował kasą dwukrotnie większą od pozostałych 99%, ich bulwersują. Skoro są aż takie nierówności, to trzeba opodatkować tych krezusów, odrzeć ich z drobnych i ubogacić całą resztę.
Patrząc na majątek właściciela Amazona z punktu widzenia głodnego Afrykańczyka trochę ciężko nakarmić nim wszystkich Hutich, którzy dziś mieszkają w chatach z gliny. Większość majątku Bezosa stanowią akcje Amazona, którego założył w 1994 roku, a trzy lata później wprowadził na giełdę. 16 proc. udziałów w portalu to główna składowa jego fortuny i warta jest tyle, ile chcą zapłacić za jego akcje inwestorzy. Wartość akcji to efekt działania kilku wektorów ekonomicznych. Nie odzwierciedla w żadnym stopniu wielkości majątku, a bardziej humory rynku i jego kondycję. Coś co warte jest dziś pierdylion, jutro może być warte pierdyliard i vice versa – to tylko kwestia tego jak idzie sprzedaż produktów danego podmiotu oraz jaka jest kondycja reszty rynku, ergo nas – konsumentów. Wie o tym doskonale Elon Musk, którego majątek w godzinę powiększył się o ponad dwa miliardy dolarów, a był to efekt prezentacji Tesli Cybertruck i chwilowego wzrostu wartości akcji.
Warto tu wrócić na moment do miasteczka duchów Kolmannskuppe i pierwszego kryzysu tego bogatego miasteczka, które podupadło, gdy wartość kopanych tam diamentów spadła po I Wojnie Światowej. Wartość akcji potrafi także spadać, w szczególności w przypadku załamania koniunktury, czyli wtedy, gdy wszyscy mamy mniejszą ochotę wydawać pieniądze, bo kończy się nam praca czy nabieramy pewności, że pieniądze na koncie będą pojawiały się w mniejszej ilości. Wartość akcji zależy wyników finansowych przemysłu. Tak samo jak spadek wartości diamentów po I Wojnie Światowej zniszczył ekonomię Kolmannskuppe, tak i nasi bogacze z dnia na dzień będą tracić ten pozorny majątek, z którego niektórzy politycy chcieli nas wykarmić. Straty te to być albo nie być przedsiębiorstw i kończą się zawsze tak samo – trzeba ograniczać koszty oraz eliminować niepotrzebne wydatki, dlatego w pierwszej kolejności maleje ilość zamówień na usługi towarzyszące przemysłowi. Wpierw te nieistotne, jak szkolenia, ogólnie pojęta opieka socjalna czy marketing. W drugiej kolejności te, bez których można przeżyć chwilę oraz na końcu te, które mają potencjał by je jeszcze wyszczuplać – ograniczyć ich koszty, jakość produktu, dynamikę procesów czy w końcu obniżyć jakość customer care. To pociąga za sobą oczywistą falę zwolnień i wygaszania części mniej istotnych aktywności. W kolejnej turze to zatrzymanie produkcji, zwalnianie personelu za nią odpowiadającego i w końcu zamykanie zakładów. Nie wymieniam tu branż, które z przemysłem mają niewiele wspólnego, a wyrosły jedynie na naszej próżności oraz potrzebie wydawania pieniędzy, jak turystyka, fitness czy w końcu ostatni na końcu tego łańcucha pokarmowego wszelkiej maści influencerzy czy życiowi coache, bo Ci przegrali już wszystko. W dniu, gdy w Europie pojawił się pierwszy przypadek zarażenia SARS-CoV-2. Dość powiedzieć, że smakowicie wyglądające portfele „najbogatszych” w ciągu ostatniego miesiąca skurczyły się średnio o 7%, a w przypadku takich „bogaczy” jak właściciela Inditexu Amancio Ortegi, majątek w chwilę stopniał o 23mld $ (z 75 do 52mld$; źródło aktualizowane codziennie: https://www.bloomberg.com/billionaires/). Gdybyśmy przyjmowali tą samą miarę do bogaczy co do siebie, to trochę tak, jak spaść ze średniej krajowej na trochę powyżej pensji minimalnej, ale to byłoby nieadekwatne. Wartość majątku to głownie udziały i akcje – takiej ilości gotówki żaden z bogaczy na liście Blomberga nie posiada, bo gotówka, która nie pracuje znika.
Wszystkich symptomów wymuszonej optymalizacji wydatków doświadczamy w jednym momencie – tu i teraz. I to jeszcze nie jest początek końca. To nawet nie jest koniec początku.
Niewolnictwo
Jest pewna duża dysproporcja, która wydarzyła się w gospodarce światowej i w ogromnym stopniu jej powodem jest nasza skłonność do wysokiego poziomu życia. Przemysł, który żył z tego, co na jego produkty wydawaliśmy minimalizował koszty produkcji przenosząc się do kolejnych krajów, które były w stanie wyprodukować nam naszego smartfona i fatałaszki za mniejsze pieniądze. Nie lubimy płacić dużo, lubimy za to konkurencję. Poza tym fajnie było wydawać kasę ściąganą z podatków na programy socjalne, 500+ oraz marzyć o dochodzie gwarantowanym. Żeby tą kasę mieć musieliśmy produkować taniej, bo płacić za pralkę nikt więcej nie zamierzał, a przecież za przyjemności socjalnego rozdawnictwa trzeba było płacić także na bieżąco. Ci, którzy zaproponowali nam najniższe ceny i największe możliwości produkcji to daleki i komunistyczny wschód oraz w największym stopniu Chińczycy.
Ten kraj, który próbował dokonać przemian gospodarczych w trakcie Wielkiego Skoku wyciągnął bardzo słuszne wnioski z popełnionych błędów. W Chinach wszyscy pamiętają, że izolacjonizm nigdy nie kończył się w tym kawałku świata dobrze. Myślenie lokalne i oderwanie się od globalnej gospodarki spowodowało, że na początku lat 60tych Chiny zaliczyły spadek o 75% produkcji w przemyśle ciężkim, 22% w lekkim, klęskę głodu z 10mln ofiar oraz całkowite załamanie w handlu zagranicznym. ChRL to jednak wielki obóz pracy, w którym jednej rzeczy nie będzie brakować nikomu tak długo, jak partia trzyma wszystkich za buzie – taniej i często niewolniczej pracy. „To my ziemi naszej sól, Z brudnych dzielnic i zapadłych dziur” – chciałoby się zaśpiewać. W Rzymie wypłatę często otrzymywało się w soli, w Chinach tą solą jest dziś praca ludzka.
Efektem zderzenia się gospodarek wolnorynkowych z tym rezerwuarem pracy niewolniczej stała się jedna z bardziej zadziwiających sytuacji gospodarczych w historii. Kraj, który w wyniku działania Mao stał na skraju bankructwa i ludożerstwa zarobił na interesach z nami 3bln dolarów oraz jest posiadaczem ponad biliona dolarów w papierach dłużnych USA (na drugim miejscu po Japonii). Co należy tutaj dodać Chińczycy dorobili się tego majątku na relatywizmie moralnym krajów zachodu. To co u nas jest niedopuszczalne, nie stanowiło dla nas problemu w relacjach handlowych. Produkowane przez dzieci czy więźniów politycznych precjoza płaciliśmy naszym fabrykom. Te kupowały pracę niewolniczą w warunkach degradacji środowiska na dalekim wschodzie, tłumacząc się presją konkurencyjną wywoływaną przez konsumentów czyli nas samych. Formalnie więc, przez pośrednika, eksploatowaliśmy niewolniczo daleki wschód tylko dlatego, żeby nam było tutaj trochę wygodniej, taniej, lepiej i bardziej kolorowo. Nie mieliśmy z tym problemu, bo przecież w tej historii pobrzmiewa typowy imprint kultury zachodniej znany nam przynajmniej od czasów namiestnika rzymskiego Judei. To Poncjusz Piłat jako pierwszy umył ręce w rozsądzanym sporze o podłożu czysto moralnym zostawiając decyzję pośrednikom pomiędzy nim, a ludem. Zapewne czyniliśmy to samo co Piłat mając też w pamięci fakt, że w tej historii ten, który się jako pierwszy zreflektował i zwrócił nieuczciwe zarobione 30 srebrników, popełnił na końcu samobójstwo. Siedzieliśmy więc cicho kontestując bezsens żywota nad sojowym late. Przemysł robił biznes z Chińczykami licząc, że kiedyś się nam te bilanse jakoś rozejdą po kościach. Chińczycy też nie byli w ciemię za młodu bici, bo znali lekcję z naszej historii – podbierali nam technologie, żeby za chwilę oderwać się od surowców i taniej siły roboczej, które przecież też się im kiedyś wyczerpią. O to zresztą najbardziej awanturowali się z nimi amerykanie, którzy rozumieją doskonale wartość intelektualną wytwarzanych przez siebie dóbr, ale w większości tak sobie wszyscy trwaliśmy w tym ustalonym systemie. Jedną ręką wymieniając pieniądze, a drugą mierząc do siebie z rewolerów i póki się to jakoś toczyło nikt specjalnie na niewygody nie narzekał. W szczególności politycy, których wybieraliśmy na kolejne kadencje. W szczególności europejscy, którzy trochę tam grozili palcem, ale mieli też świadomość, że wywrócenie tego świata do góry nogami to pewna bieda w Europie.
Szum skrzydeł czarnego łabędzia
Historia nabrała nowego tempa, gdy któregoś dnia w dalekim kraju przedstawiciel rasy Manis pentadactyla zjadł kichającego nietoperza. Zanim zaczął sam kichać został zjedzony przez Chińczyka, który kupił go prawdopodobnie na targu w Wuhan. To dość symptomatyczne, bo targ w Wuhan to takie miejsce, gdzie europejskie standardy sanitarne i moralne są dla Chińczyków dalece bardziej egzotyczne od serwowanych nam potraw. Po sześciu miesiącach od zupy z Pangolina stanęła cała światowa gospodarka, a ponad miliard ludzi siedzi zamkniętych w domach. Z dnia na dzień dowiedzieliśmy się także przy dźwiękach parujących z przemysłu pieniędzy, że nie potrzebujemy szkoleń, coworkingów, headhunterów, startupów, wizjonerów czy konferencji branżowych. Jeżeli czeka nas twardy reset gospodarczy za krótki moment rynek bardzo dobitnie wyjaśni nam, że w globalnej gospodarce potrzebne są jedynie te zawody, które wytwarzają dla przemysłu wartość. Co gorsza, udowodni nam, że praca większości z nas warta jest tyle, co i praca chińskiego więźnia politycznego. Nierówności gospodarcze wynikają wszak nie z tego, że jesteśmy w jakiś sposób tutaj bardziej wyjątkowi, a raczej mieliśmy wszystkie atuty do tego, by wywierać presję na naszych producentach, by płacili swoim partnerom zagranicznym, a w konsekwencji i pracownikom, mniej. System finansowy dziś jednak zalicza bardzo twardy reset i na nowo będziemy musieli zdefiniować jak to jest z tym długiem, który zaciągaliśmy oraz kto z nas ma jeszcze jakąś zdolność kredytową wobec innych. A co się stanie, jeżeli się okaże, że nikt nie chce nam już pożyczać pieniędzy? Będziemy musieli na swoje wynagrodzenia i wygenerowane długi zapracować przyjmując w wypłacie tyle, ile rynek nam będzie chciał zapłacić.
Tymi, którzy od dłuższego czasu mają pieniądze i wydają je dość swobodną ręką są Chińczycy. Kupują w Europie nie tylko wielkie korporacje jak udziały w Mercedes czy Volvo, ale również inwestują je w nieruchomości. Państwo środka ma wielkie aktywa i by ich nie stracić stara się ulokować je w miejscu, gdzie przy gospodarczym armagedonie nie stracą tak bardzo na wartości. Pieniądze, które inwestują nie trafią oczywiście do naszych kieszeni, bo sprzedaż odbywa się pomiędzy udziałowcami spółek i państwem środka, więc jedyne co z tego sobie tutaj uszczkniemy to jakiś procent w podatkach. Gdzieś w rozmowach polityków pobrzmiewa odgłos chęci drukowania pieniędzy, ale to także jest trochę oderwane od rzeczywistości i sposobu rozumienia obiegu pieniądza. Dramat globalnej gospodarki polega na tym, że ile byśmy dziś tych pieniędzy nie wydrukowali skredytujemy się sami u siebie. Z długu, jaki u siebie zaciągniemy, trzeba będzie nadal płacić tym, którzy do teraz wykonywali dla nas pracę niewolniczą, bo sami od niej odwykliśmy i mamy tu może armię magistrów socjologii, politologii oraz zarządzania i turystyki, ale brakuje nam fachowców pierwszej potrzeby. Młotkowych w fabrykach, kopaczy rowów, elektryków, ślusarzy czy hydraulików.
Trochę to wszystko wygląda jak rolowanie problemów, by poradzili sobie z nimi nasi potomkowie – nasze dzieci, wnuki, niewykluczone, że i prawnuki. Fakt, to trochę bezduszne, bo im (poniekąd nieświadomie) zaserwowaliśmy też wyzwania w postaci skutków katastrofy klimatycznej, która globalnie przeora nasze gospodarki w stopniu wręcz niewyobrażalnym. W 2006r na zamówienie rządu brytyjskiego powstał tzw. Raport Sterna, zawierający przewidywania wpływu globalnego ocieplania się klimatu na światową gospodarkę. Przygotowujący go zespół przyjął stopę dyskontową 1,4%, co oznacza dokładnie tyle, że warto zainwestować dziś 1 miliard, aby zapobiec za 100 lat stratom w wysokości 4 miliardów dolarów. To, dla jasności, najbardziej optymistyczna wersja przyszłości. Ale my tu nie o inwestycjach przecież, bo póki co jeszcze nie rozliczyliśmy swoich długów.
Tymczasem w USA
By ten wpis nie był tak całkiem oderwany od USA, dla których jakby nie patrzeć prowadzę tego bloga, warto zauważyć, że cała polityka amerykańskiej administracji ze sprowadzaniem przemysłu z Chin do USA, opierała się w dużym stopniu na tym założeniu. W stanach od dłuższego czasu narastała obawa, że z powodu geopolityki lub brutalnej gry rynkowej łańcuchy dostaw pomiędzy Państwem Środka a resztą świata mogą ulec zaburzeniu. Może to wynikać z geopolityki, kryzysu finansowego lub innych zdarzeń, które spowodują, że brak dostaw z tego rezerwuaru taniej siły roboczej wywróci do góry kołami gospodarkę USA. Demokraci z czasów Baracka Obamy starali się za wszelką cenę ustabilizować tą sytuację poprzez układy handlowe stabilizując przepływ pieniądza na linii UE, Meksyk czy w końcu Chiny. Ceną za to było rosnące bezrobocie oraz coraz większe rozwarstwienie społeczne. Jedni się na tym dorabiali, ale przeciętny Amerykanin miał mniej pracy oraz wysokie koszty życia. W USA coraz ciężej też było znaleźć pracę dla niewykwalifikowanych pracowników, bo nie opłacało się też w jakiś szczególny sposób inwestować w produkcję na terenie USA. Tańszy węgiel, stal, usługi, produkcja – to wszystko można było znaleźć wszędzie, choć głownie poza USA. Demokraci próbowali na różne sposoby to kompensować programami społecznymi, ale te mają akurat najniższą sprawność, bo pieniądz trafia do obywatela na konsumpcję, a nie za wykonaną pracę mającą jakąś wymierną wartość. Trochę jak palić pieniędzmi w kominku, by się ogrzać w zimie. Można, ale to raczej głupie jest, tyle, że kto bogatemu zabroni.
To, że system finansowy się wcześniej czy później zawali po 2008r dla wszystkich było już jasne. Nikt tylko nie potrafił przewidzieć kiedy i w jaki sposób pokaże się nam ta przesadna konsumpcja w słupkach. Nie wiedzieliśmy też na ile głęboko trzeba będzie zweryfikować nasze zdolności kredytowe, bo w tej dziedzinie to rynek mówi, ile jest skłonny za nas zapłacić.
Uniezależnienie swojego PKB od innych krajów, renegocjacja niewygodnych dla USA umów handlowych oraz zapewnienie głównie swoim obywatelom pracy było jakimś sposobem myślenia o przyszłości. Lewica dodałaby, że to bezduszne i faszystowskie myślenie, ale w obliczu spodziewanego krachu gospodarczego czy ktoś z nas będzie jeszcze dbać o pracowników odzieżówki w Bangladeszu? USA jako pierwsze wypowiedziały globalne umowy handlowe na bazie których wszyscy czerpaliśmy zyski z niemoralnego traktowania pracy i środowiska, stawiając na to, co mogą kontrolować – własną gospodarkę opartą na wypracowanych standardach kulturowych. Z tego punktu widzenia to jedyny kraj, który wyszedł w jakiś sposób z roli Piłata i spróbował otwarcie odwrócić tendencję zarabiania na komunizmie mówiąc „beze mnie”. Wojna handlowa to nie tylko zachęty do powrotu na terytorium USA dla przemysłu, ale również zaporowe cła, które miały wyrównać koszt pracy tak, by chiński niewolnik nie konkurował z amerykańskim pracownikiem. Zresztą, USA robiąc to zapewniły sobie okres wyjątkowej prosperity oraz bezprecedensowo niskie bezrobocie. Ostatni czas to złote lata dla gospodarki tego kraju.
Można tu dodać, że był to ostatni moment, by dokonać takiej rewolucji w globalnym relacjach handlowych. Chiny, które przez lata zarabiały na współpracy z USA nagminnie kradły technologie i tworzyły swoje produkty. Nie uznawały też prawa patentowego oraz otwarcie tworzyły kopie produktów doprowadzając całe korporacje na skraj bankructwa. Głośne sprawy szpiegowskie, awantury wokół technologii 5G, nieuczciwi naukowcy w USA sowicie opłacani przez rząd Chiński czy w końcu studenci z Państwa Środka kradnący wyniki badań nad lekiem na raka prowadzonymi przez Harvard to tylko kilka przykładów z całej serii. Czego jednak można było się spodziewać po policyjnym państwie z ambicjami? Moralności demokratycznej? A może trzymania się zasad rynkowych?
O posągu złotego byka i koźle ofiarnym
Wskazywanie winnych obecnej sytuacji dziś jest równie trudne co przyznanie się do winy. Trzeba byłoby przyznać, że tak naprawdę powinniśmy dzielić gliniane chaty z Huti i to nie wirus SARS-CoV-2 jest winny, a nasz niepohamowany konsumpcjonizm. Nasza uprzywilejowana pozycja wynikała z faktu, że jako pierwsi się dorobiliśmy dzięki czemu mogliśmy dzielić ten dobrobyt wedle naszego uznania.
Ostatnim razem, gdy kryzys zmusił nas do rozliczenia faktur, pewien niskich lotów artysta zwalił skutecznie całą winę na żydów, bo akurat mieli gorszy PR po publikacji „Protokołów mędrców Syjonu” i nie trzeba było angażować wojska, by wyegzekwować od nich brakującą kwotę na koncie. Jakieś propozycje na kozła ofiarnego, którego złożymy przed złotym cielcem, na pierwszą połowę XXIw? Bo politycy przecież żyją z naszego poparcia i trochę ciężko im będzie powiedzieć, że janosikowanie się skończyło i trzeba nam wypić to piwo, którego nam nawarzyli.
Oczywiście zrobią to tłumacząc, że zasługujemy na więcej programów z plusem oraz udowadniając nam naszą wyższość wśród zwierząt. Że wszystkie zwierzęta są równe, ale świnie są równiejsze. Że trzeba nam odzyskać to, co skradli nam inni. Że im tak nie wolno? Ja im się tak do końca nie dziwię. Historia tego kontynentu uczy, że przecież posłańców przynoszących złe wieści wieszamy lub nabijamy na pal dla przykładu.