-‘popraw kaganiec’ – powiedział do mnie dopiero co poznany cyklop. Jego jedyne oko to obiektyw aparatu, pod nim poruszające się usta.
-‘po co, przecież tylko sobie cicho warczą’ – odpowiedziałem uśmiechając się jednym okiem.
Trenuję tą umiejętność od sesji zdjęciowej z pamiętnego 2003r. Próbując zrobić jakikolwiek grymas uśmiechałem się wtedy połową twarzy. Tylko na tyle mnie wtedy było stać. Do dziś zdjęcia z tamtego okresu wzbudzają u mnie jakąś emocję, choć nie mam pewności, czy to grymas złapany przez migawkę aparatu, czy wspomnienie czasu wielkich zmian.
* * *
Piętnaście minut wcześniej wpadłem zziajany z dwoma garniturami do atelier fotografa na ul. Piotrkowskiej. Zbyt długą drzemkę skompensowałem po trasie, choć Łódź jak zawsze powitała mnie masą przyjaznych twarzy. Trochę niedospanych tak jak ja, toczących się spokojnie w korku razem ze mną ku centrum miasta. W głowie huczy mi jeszcze od biocydów, o które wypytywałem w nocy kolegę. Zaczęliśmy jakąś bezsensowną rozmowę na temat układów chłodniczych u nowego klienta. T., który weryfikuje technicznie nieruchomość z przejęciem od tygodnia dyskutował ze mną na temat stworów, których istnienie podejrzewa w rurach. Jak antyszczepionkowcy rozmawialiśmy o tym, czym sobie z nimi poradzić, aż ten pseudointelektualny dialog wyewoluował mi do nocnego telefonu ze znajomym potomkiem Jungingena, który mnie swego czasu z tego zakresu audytował. Święta idą, życzenie można złożyć i przy okazji podpytać.
-‘Ja, Ja.. tylko dichloroizocyjanuranu sodowego nie bierz, tego z Irlandii, bo to ściema. Troklozen sodu weź, ten.. no amerykański. Taki w teksasie robią. No jak oni się nazywają.. jasna cholera.. No OxyChem! Tak, chyba na pewno. Nie Medentech, tylko Oxychem!’. – wyrzucił z siebie jeszcze na koniec herr Jens.
Powinienem zabić T. za skupianie się na rzeczach mających małe znaczenie z projektowego punktu widzenia. Potem go reanimować i zabić ich obu, powoli i brutalnie tłumacząc ze spokojem maniakalnego rzeźnika, że troklozen sodu to inna nazwa dichloroizocyjanuranu sodowego, a różnica pomiędzy nimi to kolor opakowania. Stosuje się go do dezynfekcji szkła laboratoryjnego. Gdybym chciał pozbyć się urojonych skutków darwinowskiej ewolucji z rurarzu wody lodowej musiałbym przywieźć go 16 wywrotkami. Ich wartość byłaby pewnie zbliżona do jednomiesięcznego obrotu całego holdingu.
Wyliczyłem to dopiero rano goniąc na sesję zdjęciową. Liczenie mnie uspokaja.
Już błogi spokój. W trakcie tej medytacji matematycznej przelatuje mi przez głowę, że w sumie nie mam do nich pretensji. Wszyscy zazwyczaj boimy się rzeczy, które są dla nas nowe. Tak w życiu jak i pracy. Znam T. na tyle, że jedno o nim wiem z całą pewnością. Jeżeli zajmuje się tematem flory bakteryjnej, to znaczy, że nie znalazł technicznych problemów, z którymi moglibyśmy sobie nie poradzić. To właśnie ten atawizm odziedziczony po humanoidach podróżujących przez sawannę, polegający na ciągłym identyfikowaniu zagrożeń, przenosi nas wszystkich w którymś momencie życia, na poziom świadomej kompetencji. Dopiero wtedy przestajemy reagować paniką na każdy ruch źdźbła trawy w otoczeniu.
Wiem, że jeżeli nawet ten rurarz mnie dzień po przejęciu nieruchomości oszczeka, obniżę pH i zapakuję do rur dwutlenek chloru. Potem z pasją psychopaty wymienię obecnego polskiego producenta wystandaryzowanego środka na ten sam produkt od Niemca, tyle, że w dawce szokowej. Niby w karcie wpisane, że w obu bańkach są związki n-heterocykliczne, ale po takim zabiegu na pytanie do Pań z laboratorium ‘ile mamy JTK?’, te zwykły mawiać, że gdyby nie agar, na moich szalkach petriego można by dzieciom ciasteczka podawać. Najpierw wpierdziel przez błonę komórkową, potem zagłodzić procesy metaboliczne odmienną proporcją tych samych związków. Nic się nie oprze takiej perfidii.
W zawodzie, który uprawiam, to nigdy nie była moja specjalizacja. To metodę podpowiedział mi kolega z laboratorium, gdy 15 lat temu razem montowaliśmy u niego w domu żyrandol po kilku głębszych. Taka wymiana wiedzy. Barterem.
* * *
-‘mówiłem, popraw im kaganiec’ – fotograf z uśmiechem już próbuje wyrwać mnie z głowy. Choć na chwilę, na tą firmową sesję zdjęciową.
-‘podrapię je za uchem’
-‘ja bym je wypuścił, po co Ci tyle złych myśli’
-‘po to nosimy w sobie to całe zło, żeby wiedzieć, czego u innych się
trzeba wystrzegać. Sęk w tym, by nad tymi swoimi demonami w głowie
panować’
Wychylił się zza aparatu i popatrzył na mnie trochę zdziwiony.
-‘no dobra, zrobimy przerwę – zobaczmy na komputerze jak to wychodzi’
Kiedy się rozluźniłem i maska spadała mi z twarzy, strzelił jeszcze jedno zdjęcie. Zanim zdążyłem stwierdzić, czy jestem na niego wkurzony dodał z uśmiechem:
-‘pokażę Ci różnicę na tym ostatnim zdjęciu’
* * *
-’chyba nieźle. Jak sądzisz?’ – popatrzył wyraźnie zadowolony
Pokiwałem głową, po czym dodałem z przekonaniem:
-’za mało siwizny’
* * *
Nienawidzę swoich zdjęć, bo fotografia zamraża w człowieku duszę.