Mam taką koleżankę, która jest dietetykiem klinicznym. W dużym uproszczeniu mówi ludziom co mają jeść, żeby na swoją śmierć przybyć lekko spóźnionym, zakochanym i lekko wstawionym. Wpadła przelotem do Wawy, więc wyskoczyliśmy na szybką kawę. Dla mnie zawsze to szansa, by zaktualizować sobie wiedzę w zakresie zupełnie mi niepotrzebnym, czyli zasad zdrowego żywienia. Zawsze też przy okazji tych naszych kaw mam możliwość zweryfikować sobie pewne mity, które przewinęły się na tablicach znajomych jako wiedza tym razem już pewna, zaklepana i dogmatyczna. Chodzi oczywiście o witaminę B12, której temat mnie szczerze kręci. Kobalamina czyli B12 właśnie to taki specyfik, bez którego nie umiemy żyć, a jednocześnie przyswajamy tylko i wyłącznie odzwierzęco lub w postaci suplementów. W każdym razie – bez względu już na dietę i wybory żywieniowe B12 zazwyczaj wcinać trzeba, żeby normalnie żyć.
Podstawowym skutkiem niedoboru B12 jest anemia makrocytarna. Nie wszyscy stroniący od B12 będą ją mieli, bo razem z roślinami dostarcza się duże ilości folianów, które w niektórych indywidualnych przypadkach mogą zastąpić witaminę B12 doprowadzając do prawidłowego rozwoju czerwonych krwinek. Ci, którym jednak te duże ilości folianów nie pomogły, lądują w szpitalu z anemią.
Foliany nie uchronią niestety nikogo przed zaburzeniami neurologicznymi. Tu skutkiem są uszkodzenia układu nerwowego, bo osłonki mielinowe neuronów powstają właśnie dzięki B12. Grupą, która B12 potrzebuje najbardziej to kobiety w ciąży, karmiące i małe dzieci, bo na etapie intensywnego wzrostu i rozwoju brak tej witaminy powoduje nieodwracalne upośledzenia umysłowe. Dlatego też, pomimo tego, że mięso jest (podobno) szkodliwe, nie zaleca się dzieciom diety wegańskiej.
Zazwyczaj pierwsze neurologiczne objawy niedoboru kobalaminy zaczynają się od drętwienia i mrowienia rąk oraz stóp. W kolejnym etapie to zmęczenie, brak energii, zaburzenia równowagi, koncentracji, dezorientację i w końcu omamy. Niedobory B12, z racji wpływu tej witaminy na układ krwionośny, prowadzą także do tworzenia się blaszki miażdżycowej, a w konsekwencji do zawałów serca czy udarów.
Ostatnie badania (i to nie amerykańskich naukowców) udowodniły, że B12 nie znajdziesz w algach, spirulinie, kiszonkach oraz żadnej soi, w tym fermentowanej pod postacią miso czy tempeh. Co więcej, algi i spirulina zawierają analogi B12 przez co naukowcom kiedyś tam wyszło w badaniach, że u osób je spożywających B12 jest na prawidłowym poziomie. Nie jest. Analogi te nie spełniają funkcji B12 w organizmie, a skutki niedoboru, choć są zawsze odłożone w czasie, to będą jednak bolesne.
Roślinnym źródłem B12 są jedynie produkty sztucznie przetworzone (jak to się ładnie mówi fortyfikowane) i suplementy. B12 nie występuje naturalnie w żadnej z roślin na tej planecie. Grono wyznawców wege twierdzi, że jak się jeszcze trochę poforsuje organizm roślinami, to będziemy sami produkować tą witaminę, ale to także nie jest prawda. Bakterie, które ją wytwarzają żyją tylko w jelicie grubym, a witaminy ze względu na strukturę wchłaniane są tylko w jelicie cienkim. Taki niefart. Prowadzi to zresztą do raczej obrzydliwych konkluzji, jakby weganizm wyglądałby w naturze. Podnoszony często argument, że w Indiach żyją ludzie, którzy z brakiem witaminy B12 nie mają problemu to także mit, bo Indie to jeden z regionów, gdzie niedobory B12, wg wybiórczo prowadzonych badań, są bardzo duże. O opiece medycznej w tym kontekście nawet nie wspominam bo to pod miliard ludzi i jeżeli ktokolwiek w tym kraju, gdzie ponad połowa ludzi jest leczona u lokalnej odmiany szamana, ogarnia statystki chorób, to chylę czoła.
Suplementacja B12, co gorsza, nie jest również prosta, łatwa i przyjemna. Okazuje się, że im więcej witaminy B12 próbujemy przemycić w suplemencie, tym mniej się jej w tych naszych jelitach przyswaja. Z bardzo dużych dawek może się przyswajać jedynie 1%, dlatego warto mniej i częściej – tu jest lepiej, bo poziom wchłaniania się sięga nawet 50%. Przy codziennej suplementacji powinno się wybierać suplement, który zawiera 10-100 mikrogramów. Jeżeli jednak tabletki raz w tygodniu dla kogoś to i tak duże poświęcenie, to powinna ona zawierać minimum 2000 mikrogramów.
Siedzieliśmy sobie nad tą kawą i doszliśmy do wniosku, że o ile nic nam do tego co inny kroi na swoim talerzu i dlaczego, to właściwie taką skrótową informację każdy namawiający innych do zmiany diety na wege powinien umieszczać pod swoim postem albo chociaż zaznaczać, że zmiana „nawyków żywieniowych” (fuj, okropne i strasznie ideologiczne jest to określenie) wiążę się z pewnymi wyzwaniami. W artykułach gazet poczytnych i wysokonakładowych jednak nie znajdziesz na ten temat nic, prócz stwierdzenia, że bycie jaroszem to samo zdrowie. Dla osób, które opierają swój światopogląd na opiniotwórczych gazetach to raczej prosta droga do lekarza, a tych nam ostatnio niestety w kraju ubywa. Zadbajmy więc o NFZ i nie produkujmy kolejek. W przyszłości będziemy mieli i tak wiele powodów, by w nich czekać na swoją kolej