Usiadłem na krawędzi łóżka i zacząłem liczyć godziny od wylotu. Zdarzało mi się w życiu i to wielokrotnie słyszeć w głowie szum, ale miało to miejsce raczej po dobrej imprezie. Trwała ona zazwyczaj zbyt za długo i zbyt mocno obfitowała w alkohole przez smakoszy uznawane za podłe. Wyraźne wrażenie niewygody na podniebieniu przemieszane z przeświadczeniem, że jakaś czarna dziura zaczyna zasysać moje wnętrzności od środka. No tak, gdzie moje papierosy. Głód nikotynowy najwyraźniej odnajduje się w realiach jetlaga szybciej niż reszta organizmu.
Pokręciłem się jeszcze chwilę bez celu po pokoju by w końcu przeszukać szafki w aneksie kuchennym. Do kubka kupionego dzień wcześniej na stacji zrobiłem sobie wodnistą kawę, paczka Rothmansów w dłoń i dalej na świeże powietrze. Na werandzie domu przypomniałem sobie, że wieczorem z szuflady prócz standardowej biblii wyskoczyła mi jeszcze księga mormona, więc niewykluczone, że fajki w tym miejscu są dyskusyjną rozrywką. Na szczęście do brzegu jeziora mam mniej niż 30m. Cóż, zbunkruję się najwyżej jak jakiś kolonista w krzakach i nikt mnie może nie zauważy.
Wyleciałem z Polski o 17, w Chicago byłem o 19, ale 9h później. O 22:00 miły Pan wpuścił mnie na terytorium USA. Noc na lotnisku, o 6 odlot pierwszym samolotem do Minneapolis, stamtąd kolejnym do Salt Lake City. Łącznie jakieś 3h lotu, znowu godzina w plecy bo zmiana czasu. O 11:00 wziąłem auto z rentcara, tu na miejscu byłem chwilę przed zmrokiem, czyli o jakoś po 20:00. Przez cały ten czas przespałem może z godzinę w samolocie i tu na miejscu.. no właśnie, która jest? Zegarek w telefonie twierdzi uparcie, że 7:30. W sumie by się zgadzało, słońce na wschodzie, chyba jednak rano. W Wawie pewnie w biurze kolejka przy kawomacie – wszyscy szykują się na ostatnią kawę. U nich już prawie 15:00…
Przeszło mi przez głowę, żeby gotujące się zwoje mózgowe od tej matematyki schłodzić w jeziorze, gdziekolwiek jednak nie spojrzę wszędzie kamienie na brzegu. Strzeliłem kontrolnie kilka zdjęć, w tym kompozycję z mojego porannego pakietu ratunkowego, który doprowadził mnie do względnego stanu użytkowania. W telefonie nie zawsze na wyświetlaczu widać, gdzie aparat złapał ostrość, więc powiększyłem sobie zdjęcie z kubkiem i zamarłem. Powoli podniosłem wzrok i odstawiłem kubek ze skalnej półki. Siedziałem na materiałach piroklastycznych. Pory na tych kamieniach to pozostałości po tym jak silnie ugazowana skała zaraz po tym jak wydostała się z głębin skorupy ziemskiej i pod wpływem zmiany ciśnienia zaczęła się pienić. Jak cola w butelce, którą zbyt szybko otworzyłeś.
-’No ta.. to do superwulkanu chyba już nie daleko’ – burknąłem do siebie z uśmiechem strzelając jeszcze jedną fotkę.