John Wayne, człowiek ikona amerykańskiego kina połowy ubiegłego wieku. Autor słynnych powiedzonek, gagów oraz okresowo przykładny mąż jednej żony. Trzykrotnie, bo żony się zmieniały, ale to raczej spokojny i mało skandaliczny bohater historii wszelakich w Hollywood. Taki facet, który jak powiedział, to już powiedział, a jak pomyślał, to wpierw sprawdził co powiedział wcześniej, żeby rozdźwięku nie było. Lubię go jako człowieka. Rozumiem przynajmniej.
Wayne wyjątkowo ceniony jest przez Navajo. Ceniony na tyle, że w Monument Valley jego imię będzie żyło dłużej, niż na taśmie filmowej, bo po dziś można tam zjeść hamburgera jego imienia. Podobno go uwielbiał. Mieć swojego hamburgera w USA to jak dostać w spadku nazwisko Rockefeller albo co najmniej Bush.
John Wayne w swoim życiu nakręcił filmy dobre, wybitne i jeden do szpiku kości słaby. Kręcąc „Zdobywcę” (a to ten film zapisał się właśnie gównianymi zgłoskami na firmamencie z taśmy filmowej) na większość plenerów wybrano pustynię w Nevadzie obok poligonu, gdzie testowano broń jądrową. Opad promieniotwórczy ma charakter powierzchniowy, a w filmie o Mongołach powinno być dużo pyłu i kurzu. Bo to Mongołowie, pustynia Gobi i w ogóle. John zasilił hordę Indian przebranych za Mongołów, którzy pocwałowali wspólnie z powodu nowotworu na drugą stronę lustra.
Indianie mawiają, że nie odziedziczyliśmy ziemi po przodkach, a pożyczyliśmy ją od naszych dzieci. Coś co brzmi w XXIw. jak manifest ekologiczny w istocie rzeczy jest też bardzo prostą filozofią życia razem tu i teraz. Tak, żeby coś po nas pozostało.
Brzmi podobnie do narracji z XXIw. Jednak trochę inaczej.