Jestem ten wpis winny przede wszystkim sobie. Jeżeli go nie zrobię będę pielęgnował ten bałagan w głowie, jaki mi zrobiła Migawka, jeszcze przez długi czas. A trzeba przecież wrócić do normalności. Kiedyś. Chyba. Tak mi się w każdym razie wydaje.
-‘Poniedziałek, kiedyś muszę wyjść. Zaryzykuję, może dziś’.
Jest taka wąska grupka artystów, dla których będę zawsze tzw. hard dyin’ fan. Polecę na mniej niż dobę w drugi koniec Europy, by zobaczyć ich powrotowy koncert albo przeżyję weekendowy maraton bez snu. Nie powinno nikogo dziwić, że gdy któryś z powyższych wydaje płytę, poznawanie się z jego nowym dzieckiem to także mój własny i złożony rytuał. Czasami zajmuje mi (i to dosłownie), całe tygodnie.
Artystów tych, bez wyjątku, lubię przede wszystkim jako ludzi. Zanim ich płyty stały się wypełniaczami moich własnych historii musiałem ich poznać bardziej lub mniej wirtualnie. Ciężko pokochać cudze ciasto, gdy nie wiesz jak wiele miłości wkłada w nie ktoś, gdy piecze. Tak polubiłem ludzi z metalowej wierchuszki w Grecji, Belgii czy Wielkiej Brytanii. O znajomych i przyjaciołach z Polski już nawet nie wspominam, bo nie sposób by ich tutaj wszystkich wymienić. W każdym razie dość powiedzieć, że za dźwiękami dla mnie zawsze stoi człowiek i to on jest najważniejszy. Muzyka jest tylko formą komunikacji ze światem, jakiej używa.
-‘Patrzysz na mnie, drążysz skałę. Kropla zmienia kształt w swojej skale”.
O tym, skąd Malwina wzięła się w orbicie tych wyjątkowych i ważnych dla mnie muzyków pisałem już kilkukrotnie. Wystarczy dziś, że zaznaczę, iż nie jest dla mnie osobą przypadkową. Zajmuje ważne miejsce w mojej rzeczywistości, choć mimo tej ogromnej sympatii nie znamy się też jakoś wyjątkowo dobrze. To podglądanie jej rzeczywistości w zróżnicowanych interpretacjach kawałków dało mi dalece więcej wglądu w jej świat i przeżywane burze, niż bezpośredni kontakt. Dzięki temu właśnie stała mi się pewnie też tak bliska.
O tym jakie wrażenie zrobiła na mnie ostatnia trasa przed przerwą w 2016r już tu pisałem. W tle wrzuconej tu krótkiej recenzji mieszało się oczarowanie (bo barokowa przesada wespół z bogactwem zupełnie nowych melodii, które wkomponowały się w partyturę) ze szczerym niepokojem (bo metafizyka podpowiadała, że w samym koncercie sprawczyni zamieszania wchodziła z piskiem w dość duży zakręt).
-‘Cud. Zakrawa to na cud. Wychodzę z tego cało’
Miałem wtedy świadomość, że zapowiedziana przerwa nie tylko nie jest przypadkowa, ale prawdopodobnie nie będzie dla mnie tak dużym wyzwaniem jak kolejny materiał. Wśród sprawdzonych zabobonów rynku muzycznego pokutuje doktorat trzeciej płyty. Debiut to zazwyczaj wszystko, co najlepsze, nad czym dana osobowość pracowała przez lata przed jego nagraniem. Druga powstaje siłą rozpędu tej pierwszej. Mało na nią czasu, więc zbiera się odrzuty i rozsypane dźwięki, które nie były jeszcze przy debiucie gotowe. To kontynuacja i jeżeli tylko starczy Ci rozpędu wywinduje Cię na poziom, o którym od zawsze marzyłeś. Trzecia płyta pojawia się zazwyczaj, gdy publiczność zdążyła przez tych kilka lat dorosnąć i zaczyna oczekiwać jakiegoś zaskoczenia. Gdy nagrywałeś płytę dla nastolatek przy trzeciej płycie są kobietami i nie kochają już tak samo. Ich oczekiwania wobec Ciebie wzbiły się na poziom o niebo wyższy, niż prezentowałeś lata temu. Im także przybyło przejechanych kilometrów drogi na liczniku. Trzeba więc wielkich umiejętności, by odnaleźć się w tym jak bardzo wyewoluował rynek i Twoi fani. Znamy to dobrze. Tak często w radiu autorzy przebojów, „wszechwiedzący bez praktyki telefonują na domowy, do twoich skroni, do hipokampa”.
Dość by powiedzieć, że bałem się tej płyty. Nawet przez chwilę jednak nie straciłem wiary. Mam do Malwy bardzo dużo zaufania. Budowała je we mnie przez lata dając mi obserwować te transformacje utworów i zmieniającego się instrumentarium.
-‘Niepokój, niepokój gra. Zaprasza nas do tańca, wypijamy go do dna’.
To mój czwarty dzień obcowania z „Migawką”. Przesłuchałem ją wielokrotnie w aucie, na trzech różnych zestawach słuchawkowych, monitorach studyjnych oraz starej wieży w salonie. Towarzyszyła mi w pracy, w domu oraz najmarniej kilku ważnych sytuacjach. Już zaczyna wpisywać się w rzeczywistość oraz komentuje mi codzienność w sposób podobny do stworzonych przez nią poprzedniczek. Czasami zachwyca, czasami spycha gdzieś na manowce autorefleksji. Jeżeli ktokolwiek chciałby zrozumieć poziom szczerości tej płyty wystarczy, by wsłuchał się w aranżację wokali. Gdzie jeszcze chwilę temu w miejscu uśmiechu pojawia się ulotna emocja -‘Do widzenia, aha. Śniłam Ciebie aż do teraz’. W chwili, gdy odnajdujesz się w tych dźwiękach i utwory zaczynają rozmawiać z Tobą na tym intymnym, bardzo osobistym poziomie usłyszenie tego w słuchawkach pozwala Ci zupełnie inaczej przeżyć tekst. Utwór przestaje być jakąś melodyjką z przyśpiewem, a staje się realną sytuacją, w której tkwisz. Praktyka w tekstach na tej płycie onieśmiela głębokością. Przypomina starą prawdę, że otchłań zdarzeń spojrzała w Ciebie tak głęboko, jak sam odważyłeś się zajrzeć jej w trzewia. Wśród normalnych ludzi są tacy, którzy zakrywają oczy oraz tacy, którzy godzinami wpatrują się z fascynacją w dno studni. Jest jeden utwór na tej płycie, który mnie szczerze pozamiatał. Od niego zresztą zaczęły mi się sklejać wszystkie te historie znane i nieznane w całość tworząc obraz tej bardzo długiej podróży, jaką Malwina przeszła od ostatniej płyty. Dlatego nie napiszę słowem tu o „Janie”, choć przeżyłem ten kawałek głęboko.
-‘fantastycznie jest, serce wciąż pompuje krew, zaraz przyjdzie dzień. Przyjdzie i zapomnę’
Technicznie to doskonale wykonany i zaaranżowany materiał z wyraźnym tchnieniem lat dawno minionych. W prywatnych rozmowach ze Sproketem doszliśmy do wniosku, że wrażenie osierocenia po latach osiemdziesiątych, które pojawiło się wraz z singlem, cała płyta jedynie utrwala przez bezpośrednie nawiązania do jeszcze wcześniejszej dekady. Miejscami zakołatały brzmienia znane z Kory Jackowskiej. Jeszcze gdzie indziej Malwina z zespołem zapędziła się w okolice końcówki lat 60. Mimo tego, to materiał bardzo nowoczesny i fajnie zerkający w przyszłość. Nie ma w tych zaczerpnięciach grama kopypasty, a raczej ponowne odkrywanie czegoś, co pozornie już eksplorowane umknęło wzrokowi ogółu. Dopiero po entym przesłuchaniu wyłapujesz wszelkie przeszkadzajki, dziwne dźwięki, zająknięcia gitary, zgubione werble czy harfy, które objawiają się dopiero po jakimś czasie niespodziewanie. Można powiedzieć, że wszystko na tej płycie jest na miejscu oraz buntuje się przeciwko obecnym trendom rynku muzycznego. Jest to płyta do bólu szczera i prawdziwa. Odarta z cekinów i krepiny, kolorowej mody, bez płytkich tekstów, które będą Cię prześladować godzinami. Brak jej wszystkiego tego, co winduje utwory na listach przebojów. Nie jest też produktem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest osobista, miejscami dotkliwa, bezgranicznie szczera oraz każde jej przesłuchanie jest przeżyciem. Sam fakt, że nagrano ją w 432Hz jest już swego rodzaju manifestem wszystkiego co opisałem powyżej. To nie jest też płyta dla inżyniera Mamonia. Włączając ją trzeba mieć świadomość, że konfrontujemy się z jednym z bardziej kobiecych materiałów, jakie pojawiły się w tym roku. Gdyby ta płyta miała też z jakiegoś powodu nie chwycić, nie zasługujemy na to, by mieć swój rynek muzyczny. Uniwersalność historii, które pojawiają się w kolejnych kawałkach upewniają mnie, że znajdzie się szerokie grono kobiet, które ten materiał będą traktować bardzo osobiście. Ja, jako samiec mogę jedynie próbować zrozumieć te subtelne różnice w reagowaniu na świat oraz dzięki niej dorastać traktując ją jako komplementarny do mnie element rzeczywistości.
Tak jak po koncercie Romie w 2016 należy dopowiedzieć, że trzeba mieć naprawdę wielkie „cojones” by nagrać taki album jak „Migawka”. Chciałbym w tej konkurencji móc startować, ale przegrałbym niestety z Malwiną z kretesem.
Chapeau bas, Mela.
p.s. Idę o zakład o butelkę bardzo dużej i drogiej whisky, że na którymś kolejnym koncercie usłyszę jak cała publiczność mruczy początek „Tańczę, przepływam”. Wiem to. Sam go mruczę ilekroć nikogo nie ma wkoło. Choć to nie mój ulubiony..