Swego czasu rozpisywałem się na The Sentimental Bastards na temat Dana Evenhema, który był ostatnim z indiańskich szamanów plemienia Hopi. Ci, zgodnie ze swoimi wierzeniami twierdzili, że przy pomocy ceremonii i rytuałów trzymają świat w zwartej postaci. Z jednej strony ich ceremonie dotyczą głównie zbiorów czy zdrowia, z drugiej zachowania status quo świata tak długo, jak to tylko możliwe. Stąd też biorą się pielęgnowane przez wszystkich Indian pojęcia harmonii pod wieloma postaciami oraz skomplikowane warunkowe proroctwa, które mówią o tym, że odstępstwa od harmonii są siłą napędową cykli. Słowem, to człowiek sam sieje wiatr, który burzą oczyszcza całą ziemię. Niby żadna to filozofia, bo sprawdza się zarówno na poziomie globalnym jak personalnym, ale takie są już te mądrości indiańskie.

Prawdopodobnie z powodu tego efektu skali daleko szukać bardziej ortodoksyjnych wyznawców. Przygotowania Hopi do ceremonii są bardzo szczegółowo skodyfikowane i odtwarzane z ogromną (by nie napisać, że upierdliwą) dokładnością. Zgodnie z ich wierzeniami nawet złe myśli są znane bytom duchowym i mogą wpłynąć na skuteczność rytuałów, od których zależy istnienie całego plemienia. Stąd np. święto Wuwuchim poprzedza osiem dni przygotowań oraz osiem dni właściwie niekończących się rytuałów. Znajomi Navajo opowiadali mi całe historie na ten temat próbując wyjaśnić zawiłości mitologii, która stoi za każdym z jego elementów. Ta mitologia Hopi czyni ich bardzo plastycznym literacko plemieniem, które już za ten drobiazg zasługuje na bardzo długą książkę fantastyczną. Z fabułą wartką oraz głęboko mistyczną w znaczeniu tej naszej małej prywatnej metafizyki zdarzeń i zaskoczeń codzienności.

W czwartek, po nasiadówie przy ProTools i zespołowym klejeniu kolejnego kawałka na najnowszy Atropos, gdy wszyscy rozjechali się już do domów, a ja zostałem ze szlaczkami śladów gitar i 120 osobowej orkiestry symfonicznej na monitorze, coś mnie podkusiło na szybkiego skypa do znajomych czerwonych twarzy. Tak, żeby trochę zluzować nerwy napięte jak postronki i doczekać następnego rana śpiąc, a nie przewracając się bezproduktywnie z boku na bok czekając na budzik. Bez zbędnego dramatyzmu chwili – czasami są takie momenty, kiedy podmiot liryczny tego profilu facebook’owego dochodzi do wniosku, że nawet bycie pasterzem stada żółwi ma prawo stać się dużym wyzwaniem. To czy (i przede wszystkim jak szybko) się to stado nam rozbiegnie zależy tylko od jego skali i absolutnie nie ma na tą sytuację wpływu fakt, jak sprawnym i utytułowanym bacą jesteśmy. Moje żółwie to ilość tematów, która w ostatnim czasie przyrasta w tempie geometrycznym niezależnie od kierunku. Znam ten schemat i przerabiałem go wielokrotnie. Ktoś tam na górze najwyraźniej doszedł do wniosku, że czas dać mi awans na wyższy poziom życiowego ogarnięcia. Zanim jednak mi dołożą gwiazdkę na pagonach sierżant musi na tego chorążego swoje wystrzelać.

-‘Hi!’- Ryan zanim się wyostrzył w okienku Skype skrzywił się po czym przesunął wzrok z monitora na oko kamery – ‘Loosing Hozho again?’ – grymas twarzy zamienił się w promienny uśmiech. Czasami nie daje mi spokoju pytanie jakim cudem Ci ludzie potrafią wykrzesać z siebie tyle pogody ducha, by starczało im na uśmiech 24h przez 7 dni w tygodniu. Czasami też nabieram pewności, że oni chichrają się jak dzieci przez sen, choć znam ich ponure twarze i asertywność, na coachingu której mogliby zarobić tu nad Wisłą niemały worek Waszyngtonów. Navajo nauczyli mnie mówienia wprost, chociaż zawsze wydawało mi się, że naukę w tej dziedzinie mam już za sobą.

-‘Maybe’ – uśmiechnąłem się –‘How do you know? My face can pretty much tell what’s happening once again?’

Miałem ochotę pogadać sobie o byle czym, choćby i pogodzie w Monument Valley czy też o tym jak o tej porze roku pachnie ziemia, ale dosłowność po drugiej stronie drutu sprowadziła rozmowę na właściwe tory. Navajo w swojej doczesności starają się być oszczędni tak bardzo jak tylko możliwie. Słowa, to jedna z walut, którymi operują i dbają, by tych monet również nie wydawać na bzdety. Krótka rozmowa i podsumowanie otoczenia. Chwila na wyjaśnienie kilku określeń, które moje egzotyczne pronansjejszyn połamało do stanu very broken english i w sumie jakoś się zrobiło lżej.

-‘Ryan, Twój dziadek mi opowiadał o Danie od Hopich. Weź mi przypomnij jaki był ten jego sposób na to, żeby mu się ten świat do reszty nie rozpadł, bo jak widzisz, ja tu chyba zaczynam to trenowąć, tylko w mniejszej skali – pytam lekko przekornie robiąc z siebie totalnego ignoranta, bo o ceremoniach i mitologii przegadaliśmy przecież kilka dobrych godzin.Ale przecież nie taki jest sens pytania.
-‘Ceremonie to odtwarzanie i utrwalanie stanu pierwotnego, ale to nie ma sensu. Daj się temu rozpaść. Co ważne przeżyje dlatego, że ma Ciebie. Reszta, która odpadnie, była dziś już zbędnym ciężarem.’
-‘Ej, ale części z tego co odpadnie to ja jeszcze mogę potrzebować’
-‘To dźwigaj dalej’ – uśmiechnął się –‘widać nie jesteś jeszcze gotów na to, co jutro’.

I w sumie nie byłoby w tej rozmowie nic szczególnie istotnego gdyby nie fakt, że w tle leciał sobie najbardziej popelinowo-cukierkowy Soilwork, jaki przebił się wieki temu przez mój ortodoksyjny blaszany łeb z tekstem kwitującym praktycznie całą rozmowę.

„I’ll be attaching the world / On my shoulders / Without a look inside”

Taka mała prywatna metafizyka.

W sumie.. na co mi tyle żółwi?

social media:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.