Sobota w Arkadii, miliony złotych latające z konta pracowników na konta korporacji. „kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy za pieniądze, których nie mamy, żeby zaimponować ludziom, których nie lubimy”.
Zatrzymałem się w North Fish, bo w domu chwilowo ani lodówki, ani kuchni. Herbatę mogę parzyć co najwyżej. Lub kawę. Skończyłem chwilę temu gadać z Mamą, tłumacząc się, że jeszcze jemioły szukam w tej świątyni konsumpcji. W końcu święta.
Podchodzi do mnie koleżanka aromatyczna, na oko między 35 a 65. To niesamowite jak alkohol potrafi wpierw zdewastować, a potem ten stan zniszczenia zakonserwować.
-proszępana, która jest godzina. Bo mi się zegarek popsuł.
-siedemnastadwadzisciapiec – zapluwam się dorszem XL, bo stoi zdecydowanie w mojej strefie komfortu.
-A, dziękuję, bo mi się zegarek popsuł – pokazuje pusty nadgarstek,
który zegarek widzial może na pierwszą komunię albo jakieś wieki temu
urodziny. Na twarzy jakieś blizny. – na cmentarzu pracowałam, ale już
nie ma roboty. Na Powązkach. Ludzie nie umierają tak jak dawniej. Ale to
nic, od stycznia zaczynam nowa prace. Będę czyścić.. No.. Kible za
przeproszeniem.
Spojrzałem na zawartość talerza z lekkim zażenowaniem. „Czemu zawsze to na mnie trafia” pomyślałem.
-A kupiłby Pan może coś do jedzenia?
– jasne, na co masz ochotę.
– nie wiem – patrzy na kolorowe reklamy – a mogę sama wybrać?
– jasne.
Popatrzyła zdezorientowana na foodcourt. Nie jada tu na pewno.
– to ja chce to co Pan
Ustaliliśmy, że przy wspólnej herbacie dwa stoliki dalej siedzi jej koleżanka. Z wyglądu targana w życiu przez złego kapitana pod tym samym kilem.
– Dwa dorsze XL
– Zupa?
– chcecie zupę?
Widać błysk w oku. Zjadłaby wszystko co leży na wystawie.
– daj dwie zupy – zerkam na gościa zza lady
– jakie podać?
– jakie lubisz? – patrzę na nią. Nie wiem czy ręce trzęsą się jej z
przerwanego finansami ciągu, czy ekscytacji chwilą. Arab za ladą,
którego znam z widzenia, przestępuje z nogi na nogę uśmiechając się
szeroko. Może hindus?
– jest dyniowa i..
– dyyyynioooowaaa.. –
oko błyszczy się jak do zapomnianego prezentu na pierwszą komunię albo
pomarańczy, które zna tylko z wigilii w PRL.
Bajzel jaki zrobiła nakładając szczypcami ziemniaki i surówki tylko potęguje korek za nami. Ręce się trzesą. Ktos tam nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Przy płaceniu dziewczyna, bo już nie alkoholiczka z cmentarza na Powązkach, odważyla się pierwszy raz powiedzieć do mnie na ty. Dziękuje, życzenia składa. Mnie, żonie, dzieciom, matce, dziadkom. W przypływie endorfin podskakuje łapiąc mnie za szyję i mocno przytula. Paniusia przebierająca za nami nogami nie wytrzymuje presji czasu.
– Pan się nie wstydzi?
Za nami bajzel na ladzie. Trzęsące się ręce zrobiły swoje. Wszystko na jednej tacy, z drugą nie wiadomo co zrobić. Kolejka zawija przy Burger Kingu.
– Za rok, może dwa, zostawi Panią mąż dla młodszej i mniej wyszczekanej. Zacznie się Pani odstresowywać wieczornym drinkiem. Któregoś dnia to z Panią wygra, a rozwód zabierze Pani dom, pieniądze i prace. Chętnych do wspólnego topnienia złego losu będzie przybywać tak długo, jak jeszcze będą pieniądze. Któregoś dnia poprosi Pani o drobne, a ktoś z kolejki zapyta mnie, czy mi nie wstyd. Co mam wtedy Pani odpowiedzieć?
Przykro mi. Nie że względu na dziwnych ludzi z ich ciągle piszącymi się historiami, bo święta to zwykly, nie magiczny czas.
Przykro mi, bo sprawdziłem kieszenie po tych zyczeniach, czy niczego w nich nie brak, gdy szedłem do samochodu obarczony jukami jak wielbłąd.
Święta. Ten ambiwalentny obraz dobrych ludzi nakurwiających szczęściem.