Północna krawędź Wielkiego Kanionu Kolorado zwana też North Rim. Po całym dniu biegania po jego południowej krawędzi próbuję przebić się w kierunku Kaibab. Ostatnie auto minęło mnie z pół godziny temu. Droga jest zupełnie pusta, zmierzch zapadł bardzo szybko. Mam wrażenie, że nie ma żywej duszy w promieniu kilkudziesięciu mil.
Szukam wzrokiem niezalesionego kawałka pobocza, by zjechać i zrobić sobie przerwę techniczną na rozprostowanie nóg. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze kolejny. Pomny doświadczeń z okolicy Mexican Hat, gdzie brak barierek i droga miejscami kończy się małym występem zza którego zieje tylko przepaść na kilkadziesiąt metrów, nie próbuję szukać pobocza kołami. Zmęczenie daje się mi we znaki, chociaż wiem, że to kwestia krótkiej przerwy. Powtarzalne widoki, wzgórza, dołki, zakręty.. Wzrok przyzwyczaja się do tej nocnej mantry szybko i usypia umysł. Ruchy stają się automatyczne, wzrok skupia się w jednym punkcie i ciało zaczyna popadać w swego rodzaju odrętwienie. Gdy nadal patrząc na drogę, pomimo zachowania świadomości, przestajesz reagować na warunki drogowe, wpisujesz się w definicję snu za kierownicą. Zdarzyło mi się to w życiu kilkukrotnie i od ostatniego przypadku dbam, by przerwać tą równię pochyłą nim będzie za późno.
Za kolejnym wzniesieniem zakręt. Światła drogowe Dodge’a gubią nagle korytarz drzew, co mogłoby sugerować jakiś postój. Hamuję trochę za późno, zbyt gwałtownie i zjeżdżam do boku szukając niepewnie wzrokiem przepaści. Szorowanie kół po szutrowym poboczu, lekki poślizg i stoję przed jakimiś krzakami. Nie ma przepaści. Chyba. Na pewno stoję czterema kołami na twardym podłożu.
Wkoło panuje absolutna ciemność za wyjątkiem majaczących kolorów w lusterku.
Wysiadłem na wyprostowanej nodze wyciągając się z fotela. Niespiesznie. Mam czas, by się obejrzeć – póki co chcę się podelektować tą ciemnością bez świateł drogowych przed maską. Dyskretne oświetlenie wnętrza w Dodge gwarantuje, że widać cokolwiek może pół metra od auta, a oczy szybko przyzwyczajają się do ciemności. Odwróciłem się powoli po czym przez chwilę starałem się zrozumieć, co tak naprawdę widzę.
Gdy jesteś w górach słońce widać inaczej niż nad brzegiem morza. Zachód słońca nie maluje Ci się po całym horyzoncie, ale zbiega się punktowo tam, gdzie przebywa aktualnie nasza gwiazda centralna. Czym jesteś wyżej tym większa szansa, że to ty pożegnasz słońce, bo wszyscy, którzy stoją niżej nie widzą go już od jakiegoś czasu. Ciemność na szczycie zapada wszędzie w miarę równomiernie i światło z powodu krągłości ziemii dogasa w jednym punkcie horyzontu. Nie ma też już żadnych chmur, które mogłyby jeszcze cieszyć się kątem oświetlenia. Słońce jest tak głęboko schowane pod horyzontem, że promienie omijają je wysoko ponad nimi. Powinno być widać gwiazdy, ale te najwyraźniej zakryte są chmurami lub z jakiegoś innego powodu nie pokazują się na nieboskłonie. Wkoło okolica szumi jeszcze cykadami i nerwowymi odgłosami ptaków. Dźwięk gaśnie wprost proporcjonalnie do ilości światła na zachodzie. Jeszcze chwila, moment i gaśnie też płomień. Znika w końcu niczym dopalające się ognisko gdzieś za kulistą krawędzią Ziemi. Wkoło zapada niesamowita cisza.
Stałem tak zaczarowany patrząc na ten festiwal świateł aż uświadomiłem sobie w zupełnej ciemności, że po obu stronach tej wielkiej blizny w ziemi dość powszechnie występują pumy. Te ponad dwumetrowe drapieżniki nie polują podobno na ludzi, ale ograniczone zaufanie do wszelkiego rodzaju kotowatych na wolności wpycha mnie dość skutecznie do auta i trzaska za mną drzwiami. To nieistotne, że to największy mruczący kot na ziemi. Jeżeli ugryzie na pewno zaboli, a przecież wszystkim kotom w trakcie tych siedmiu żyć przynajmniej raz odwala na tym punkcie.
Krótki film prawie w 100% oddaje to, co dzieje się na horyzoncie. Nigdy w życiu nie widziałem takiego zachodu słońca, choć mam nadzieję go przynajmniej raz w życiu jeszcze zobaczyć.