Kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze pracowałem w poprzedniej branży, miałem dwóch dyrektorów. Paweł i Andrzej zasadniczo byli jak dwa oblicza tej samej monety. Good Guy i Bad Guy. Tacy jak Elias i Barnes, z tą różnicą, że zawsze miałem wrażenie, że rano przy kawie ustalali obsadę.
Paweł był facetem, od którego nauczyłem się zakładać krwisto-czerwony krawat, gdy muszę kogoś zwolnić. Taki rytuał. Jego uśmiech krokodyla powodował, że pod ludźmi uginały się krzesła, a biznesowe ADHD motywowało ludzi do biegania za motyką. Wszyscy potrafili uwierzyć, że na słońcu najlepiej sadzić ziemniaki. Mega silna osobowość. Fighter, który potrafił w trakcie spotkania uciszyć wszystkich wyższych rangą, stanąć na baczność odbierając telefon i cedzić przez zęby „Jestem na spotkaniu, nie mogę… (tu skrzywienie).. ależ kochanie… (pogłębione skrzywienie).. tak, moim podstawowym obowiązkiem małżeńskim jest dostarczenie Ci środków finansowych na zrobienie mi kanapek”. Po rozłączeniu się stwierdzał „przepraszam, siła wyższa. Proszę kontynuować”. Naturalność w zachowaniu, szczerość w emocjach. Ekipa remontowa nieraz łatała dziury w kartongipsie, który rozłączał jego ostatnią rozmowę telefoniczną. Cenię go jako człowieka po dziś dzień i przy każdej okazji lubię pogadać od serca o wszystkim. W Pawle zawsze najważniejszy był ten człowiek, który z niego wychodził, kiedy kończyły się tematy zawodowe. Prócz stadka swoich dzieciaków dobrał kilkoro z domu dziecka. Obserwując z boku, uważam go za jednego z lepszych ojców tego plutonu, jakich znam. Mało też znam osób, które biznesowo osiągnęły w Polsce więcej. Od zera do notowania grupy spółek na giełdzie.
Andrzej był typem analityka. Nie chodził, a sunął. Nie krzyczał, bo besztanie wzrokiem wystarczało. Rozgryzał człowieka jak orzechy i stawiał diagnozę, która co do zasady rzadko kiedy odbiegała od rzeczywistości. Robił to na podstawie kilku wskaźników, dlatego wszyscy podejrzewali, że ma na etacie wróżkę albo uprawia inne kuglarstwo, gdy tylko zamkną się drzwi do jego gabinetu. Andrzej rysował dużo na tablicy. Ci, którzy się bali najbardziej kiwali głowami, reszta w rysunkach zauważała sens dopiero po tym, jak poszczególne kroki projektu spinały się w zrealizowanie celu. Metodycznie, zgodnie z planem. Tylko raz zebrałem od niego opieprz, gdy wpadłem w pełnym mundurze do biura. Bo koncert był. Obwieszony żelastwem, w powycieranej ramonesce nie mieściłem się w jego schemacie organizacji. Andrzej samą obecnością powodował, że świat stawał się odrobinę bardziej wytrawny z nutą wiktoriańskiej moralności i czegoś, co brytole nazywają „classy”. Ciężko było się tym nie zarazić, w szczególności, że ten sam Andrzej w wersji luźniejszej był kapłanem połączonych świątyń sarkazmu i ironii. Andrzej został Partnerem w jednej z największych międzynarodowych firm doradczych. W wolnych chwilach podobno pisuje książki o kolejach wąskotorowych. Np. na Kurpiach czy w Biłgoraju.
Andrzej i Paweł tylko raz zrobili integrację. Wytłumaczyli wszystkim, że zabawniej będzie jeżeli schowamy kieliszki, a wyciągniemy szklanki. Podobno Rosjanie to wynaleźli i ich imprezy są ciekawsze. Nie pamiętam zbyt dużo z tej imprezy, to co pamiętam nie nadaje się do publikacji.
Kilka tygodni temu dostałem propozycję napisania komentarza eksperckiego do raportu przygotowanego przez firmę Andrzeja i chociaż raport nie był przygotowywany przez jego dział, miałem gdzieś za uszami, że się trzeba sprężyć. Bo szef może spojrzeć i szkoda, żeby była ryfa. Dziś trzymając jeszcze pachnący farbą numer zaprzyjaźnionej gazety w duchu dziękowałem losowi, że miałem farta popracować przez jakiś czas z ludźmi, których osobowość zagina czasoprzestrzeń na tyle mocno, że oddziałowuje na innych. Są rzeczy, których się uczymy z doświadczenia. Są też rzeczy, które przyjmujemy przez obserwację. Trzeba tylko w tym wszystkim trochę pokory